Pałac Nielestno - Dom Pomocy Społecznej

Zabytkowy Pałac w Nieelstnie

Pierwsza rycerska siedziba w Nielestnie została wzniesiona na skarpie doliny rzecznej w XIII wieku. Należała wówczas do rycerskiego von Reder alias Redern, który władał okolicą do początku XVII wieku.

 

U progu XVII wieku Nielestno stało się własnością Adama von Giersdorf. Na bazie starej budowli wzniósł on zabezpieczony szeroka fosą renesansowy dwór, który przekazał we władanie swojemu synowi, Jerzemu Rudolfowi. W 1709 roku majątek w Nielestnie nabył hrabia Franciszek Karol von Kottulinsky. Jego rodzina miała zaszczyt gościć w 1758 roku samego Fryderyka Wielkiego, który w sierpniu tego roku przez pewien czas kwaterował w pałacu. W 1791 roku pałac oraz okoliczne włości przejął hrabia Ludwik Fryderyk Wilhelm von Schlabrendorf. Na mocy wcześniejszego testamentu w 1803 roku przekazał on majątek swojej córce Teresie Konstancji, która weszła do hrabiowskiej rodziny Hoyos-Sprintenstein. Natomiast w 1863 roku, po śmierci Henryka Hoyos-Sprintenstein, pałac nabył Teodor Thamm. Od 1895 roku posiadłość w Nielestnie należała do Paula von Methner, którego potomkowie zarządzali majątkiem do wiosny 1945 roku.

Pierwotne, barokowe, trójskrzydłowe założenie zostało zmodernizowane w 1803 roku przez nowych właścicieli – rodzinę Hoyos-Sprintenstein, którzy nadali budowli neoklasycystyczny charakter, przejawiający się głównie w elementach zdobniczych i kształcie elewacji – narożami wzmocnionymi kwadratowaniem w tynku. Najprawdopodobniej wtedy w osuszonej fosie wzniesiono oranżerię. Kolejna, tym razem gruntowna przebudowa, została przeprowadzona kilka lat po zmianie właściciela – w 1869 roku. Na polecenie Teodora Thamma pałacowi nadano kształt budowli eklektycznej z wyeksponowanymi elementami pseudorenesansu, w tym dominującej na frontowej fasadzie kamiennej, trójarkadowej loggii wejściowej oraz ozdobne szczyty flankujących ją ryzalitów. Następny posiadacz pałacu również postanowił odcisnąć jakieś piętno na budowli i w 1897 roku (data na fasadzie) rozpoczął kolejną modernizację, w efekcie której budowla wzbogaciła się o altanę, drewniane ganki usytuowane na wschodniej elewacji oraz inne elementy typowe dla modnego w tym okresie rustykalizmu. Zmieniono wówczas również wystrój wnętrz.

Po drugiej wojnie światowej dobra rodziny Methner zostały upaństwowione. Przez stulecia Nielestno było siedzibą zamożnych rodów władających znacznym majątkiem ziemskim, jednak sama osada nie rozwinęła się zbytnio.

W dniu 28.06.1930 roku, na wzgórzu pomiędzy Nielestnem a Czernicą właściciel majątku Waltersdorf, Gotthard Methner popełnił samobójstwo. Dla uczczenia pamięci hrabiego w miejscu tragedii ustawiono krzyż. Stał on na skale, aż do połowy lat 90-tych XX wieku, kiedy to grupa nieznanych mężczyzn zrzuciła go ze skały. Prawdopodobnie pod krzyżem ukryte były skarby, ale nikt już tego dzisiaj nie zweryfikuje.

Dzisiaj dawny pałac to rozłożysta, trzykondygnacyjna budowla nakryta dwuspadowymi dachami z ozdobnymi neorenesansowymi i neobarokowymi szczytami.

Za pałacem, otoczonym naturalnym parkiem krajobrazowym o powierzchni 4,04 ha ze wspaniałymi dębami oraz licznymi interesującymi gatunkami drzew i dwoma stawami, usytuowany był zespół folwarczny. Należące do niego obory były ozdobione wewnątrz … majestatyczną kolumnadą pseudokornycką. Niestety, zostały rozebrane.
Po wojnie pałac pełnił różne funkcje, między innymi należał do miejscowego Państwowego Gospodarstwa Rolnego. Ostatecznie w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku zorganizowano w nim Dom Pomocy Społecznej dla niesprawnych intelektualnie mężczyzn, który funkcjonuje do dziś.

Skarby z pałacu

Oczywiście, tak jak i z wieloma innymi, także i z pałacem w Nielestnie związane są opowieści o skarbach. Na ich ślad możemy natrafić w dokumentach Przedsiębiorstwa Poszukiwać Terenowych przechowywanych w Archiwum Państwowym we Wrocławiu. W jednym z nich – sprawozdaniu inspektora terenowego Leonarda Rogali możemy znaleźć następujące informacje:

(…) Dnia 16.04.1950 r. udałem się do tej miejscowości (Nielestna – przyp. Autorów) i wysłuchałem wyjaśnień odnośnie tej sprawy od ob. Waszkiewicza i jego żony. Podali oni, że słyszeli od Niemców, którzy już się wynieśli, że w majątku Nielestno z pałacu, obecnie PGR dawna właścicielka tego majątku miała wywozić autem w góry do lasu i ukryć tam jakieś rzeczy. Ponadto oświadczyli, że zaobserwowali już kilkakrotnie, że w święta zamieszkały jeszcze w tej gromadzie Niemiec Streler (obecnie pracuje jako majster w Pilchowicach w „Wapiennik-Bóbr”) chodzi do lasu na górę tak zwaną „Diablą” i według ich przypuszczeń jakby coś tam nadzorował. Teren tego lasu i tę górę „Diablą” zbadałem z ob. Waszkiewiczem Janem, są tam skalne urwiska z piaskowca porośnięte drzewami. Na samej górze stoi krzyż, na którym to miejscu miał pozbawić się życia właściciel tego majątku. Szczegółowa penetracja tych skał i pobliskiego terenu nie naprowadziła na jakikolwiek podejrzany ślad, gdzie mogły być ukryte remanenty.

Oczywiście, to nie oznacza, że „skarbów” w okolicy Nielestna nie ma. Zapewne oczekują one na swego znalazcę.

Waldschlösschen Lähn - Pensjonat Leśny Dwór we Wleniu

Wleń – Osiedle Południowe – Leśny Dwór

Powstałe w latach trzydziestych XX w niewielkie osiedle położone jest za wylotem tunelu kolejowego w kierunku Jeleniej Góry. Część domów powstała w oparciu o jeden projekt, co jest charakterystyczne dla taniego budownictwa jednorodzinnego w tamtym czasie.

 

Tu również znajduje się okazały budynek dawnego pensjonatu. Sądząc z daty umieszczonej na metalowej szpicy widocznej jeszcze na zdjęciach z 1950 roku wniesiono go w 1906 r. W późniejszym czasie, po dobudowaniu dodatkowego pawilonu znajdowało się w nim sanatorium lokalnej kasy chorych z Zielonej Góry. Po wojnie do 1953 r. „Leśny Dwór” znajdował się w gestii Funduszu Wczasów Pracowniczych od tego roku aż do 1963 zażądała nim PSS „Społem” organizując kolonie dla dzieci Z chwilą przejęcia przez pobliskie sanatorium PKP urządzono w nim oddział dziecięcy. Niestety po pożarze we wrześniu 1983 r. budynki przez długi czas pozostawały nieremontowane. W początkach lat dziewięćdziesiątych podjęto, co prawda prace remontowe połączone z modernizacją, lecz wkrótce zostały one zaniechane. W takim stanie budowla przetrwała aż do 2009 r. Po odsprzedaży przez PKP nieruchomości, nowy właściciel rozpoczął prace zmierzające do przywrócenia funkcjonalności obiektu.

Tuż obok w sporym wcięciu w górski stok zwanym czasami „Czerwonym Wąwozem” był kiedyś niewielki kort tenisowy, a w głębi strzelnica. Już za torami kolejowymi na sporym wypłaszczeniu terenu urządzono boisko piłkarskie, na którym rozgrywa mecze drużyna „Pogoni Wleń” Idąc dalej ścieżką lub drogą wzdłuż torów, tuż na niewielkim wiaduktem, trafiamy na miejsce gdzie kiedyś była cegielnia. Dzisiaj pozostałości po budynkach mylnie są czasem oznaczane, jako ruiny synagogi.

Z Osiedla Południowego można rozpocząć wędrówkę słabo już oznaczona ścieżka dydaktyczną wiodącą na Białe Skały i dalej poprzez górę Gniazdo aż do Lenna. Można też zrobić sporo mniejszą pętle wspinając się tylko na dawny punkt widokowy i miejsce nazywane „kamiennymi stołami”. Wędrując dalej można po dojściu do lokalnej drogi udać się na zamek lub zejść w dół do Wlenia.

Wleń na starych zdjęciach

Wiele lat temu podczas prac remontowych, w jednym z domów położonych na terenie dzisiejszego Wlenia zostało odkryte niewielkie pudło z dość niezwykłą zawartością w środku. Nie, to nie były złote monety czy srebrne sztućce wykorzystywane tylko do świątecznych obiadów, a już w zupełności nic z jubilerskich wyrobów. Zawierało ono coś bardziej cennego, wartościowego i niezwykłego.

 

Pudło w większości było wypełnione szklanymi płytami fotograficznymi, na których utrwalono prawdopodobnie wizerunki członków rodziny, ich bliskich i znajomych. Najbardziej cenne z historycznego punktu widzenia jest kilka płyt, na których utrwalono prawdopodobnie personel wleńskiego sanatorium. Po dokładnym przyjrzeniu się można zauważyć, że kilka postaci powtarza się na wielu fotografiach, a takim jakby łącznikiem stał się biały piesek.

Spora część z tych zachowanych płyt uległa niszczącemu działaniu czasu i trudnych warunków ukrycia. Dzisiaj mając do dyspozycji cyfrowa technikę fotograficzną można w pewnym stopniu przywrócić utrwalone obrazy do stanu ich świetności. Prezentowane tu fotografie zachowały się w najlepszym stanie i po elektronicznej rekonstrukcji możemy spojrzeć z bliska na ludzi, którzy niegdyś tu żyli i spacerowali wleńskimi ulicami.

Sądząc po dacie widocznej na tablicy, którą trzyma kobieta uwieczniona na zbiorowej fotografii, to wiek tych zachowanych płyt można szacować na ok. sto lat. Kilka z nich wykonanych zostało w ogrodzie sanatorium.

Na jednej z fotografii widocznych jest kilka kobiet w ubiorach przypominających zakonne habity, być może są to elżbietanki zarządzające wówczas Zakładem Wodoleczniczym we Wleniu?

Kolejna z fotografii przedstawia trzy kobiety grające w modną wówczas grę terenową – krykieta.

Wiele można by pisać o postaciach utrwalonych na tych zachowanych zdjęciach, lepiej jednak spojrzeć na nie i podziwiać elegancję i szyk z początków XX wieku.

Wiele z zachowanych płyt wymaga długotrwałej i żmudnej pracy rekonstrukcyjnej, dlatego pozostałe fotografie zostaną zaprezentowane w późniejszym okresie.
Serdeczne podziękowania dla Pani Agnieszki za udostępnienie płyt do skanowania i zgodę na publikacje.

Tekst i zdjęcia przygotował Kazzi,

Bożonarodzeniowe drzewko – unikatowa szopka

W zbiorach w Muzeum Karkonoskiego w Jeleniej Górze zachowała się jedyna na Dolnym Śląsku szopka – drzewko. Szopkę ofiarował do zbiorów Carl Steinert z Wlenia w 1900 r. Wcześniej była ustawiana w kościele ewangelickim we Wleniu w czasie świąt Bożego Narodzenia. Informację o tej darowiźnie zamieszczono, w rubryce sporządzonej przez H. Seydla: Das Museum des R.G.V. w miesięczniku Der Wanderer im den Riesengebirge wydanym w Jeleniej Górze w 1900 r. nr 2 na s. 21. Szopka powstała prawdopodobnie pod koniec XIX w., ma wysokość ok. 110 cm, wykonana jest z drewna, papieru, tektury, koralików, mchu, szyszek, staniolu.

 

Drzewko bożonarodzeniowe w kształcie piramidy (niem. Weihnachtsbaum – Pyramiden), drewno, papier, tektura, staniol, szklane koraliki, mech, szyszki, świeczki, malowanie, klejenie, Wleń (niem. Lähn), 2 poł. XIX w., wys. 110 cm x śr. 37 cm, nr inw. MJG ET 1665.

Szopka była wystawiana niezliczoną ilość razy w wielu muzeach w Polsce, na rozmaitych wystawach poświęconych tematyce bożonarodzeniowej. Ponieważ wykonana jest z materiałów nietrwałych (łatwo ulegających kruszeniu, łamaniu, płowieniu), a w czasie transportu nieustannie narażana jest na zniszczenie zdecydowano o sporządzeniu repliki. Wykonania tego zadania podjęła się w 2002 r. plastyczka Maria Czyszczoń. Nowa szopka- drzewko wykonana została bardzo starannie, z odtworzeniem najdrobniejszych detali.

Szopki w kształcie drzewa lub piramidy na Dolnym Śląsku i sąsiednich Łużycach w 2 poł. XVIII w., pojawiły się w wielu odmianach, jako: szopki w postaci drzewka stojącego nieruchomo na prostokątnej podstawie lub na podstawie w postaci krzyża; drzewka umieszczonego na mechanizmie poruszanym korbą; w postaci szopek piętrowych i szopek przypominających formą piramidę. Badacze wywodzą ich początek od świeczników – lichtarzy umieszczanych od kilkunastu do kilkudziesięciu na emporach kościołów w czasie Świąt Bożego Narodzenia. Z czasem zamiast świeczników budowano z drewna i tektury konstrukcję przypominającą drzewo czy piramidę ozdobioną świeczkami, architekturą, figurami Świętej Rodziny, pastuszków, zwierząt Trzech Króli i ich świty. Najstarsze znane przykłady tego typu szopek z okolic Jeleniej Góry, Bolesławca i Złotoryi pochodzą z około 1800 r.

Reprodukowany eksponat jest własnością Muzeum Karkonoskiego w Jeleniej Górze, ul. Jana Matejki 28. Fragment publikacji „Bożonarodzeniowe drzewko-unikatowa szopka z Wlenia” sporządzonej przez Katarzynę Szafrańską i Halinę Słomską z Działu Etnologii Muzeum Karkonoskiego w Jeleniej Górze.

Historia kościoła ewangelickiego we Wleniu

31 października 1517 roku w Wittenberdze Marcin Luter ogłasza 95 tez dając początek ruchowi religijno-społecznemu zwanemu reformacją. Nowy ruch bardzo szybko dotarł na Śląsk. Już 21 października 1523 roku we Wrocławiu zostało odprawione pierwsze nabożeństwo ewangelickie, a nowe idee zyskały ogromną popularność wśród miejscowej ludności.

 

W 1530 roku we Wleniu i jego okolicach praktycznie nie było katolików. Kościół św. Mikołaja został przejęty przez protestantów, którzy modlili się w nim przez blisko 100 lat. W wyniku wojny trzydziestoletniej świątynia we Wleniu na powrót przeszła w ręce pozostałych w okolicy katolików. Podpisany w 1648 roku pokój gwarantował miejscowej ludności protestanckiej wolność wyznania, ale bez prawa do kultu. Dlatego przez następne 130 lat ewangelicy z Wlenia (Lähn) i okolic wędrowali każdej niedzieli do kościoła w Proboszczowie. W 1741 roku Śląsk został zajęty przez protestanckie Prusy. Ludność przyjęła tą zmianę raczej pozytywnie, przede wszystkim ze względów religijnych.

Pierwsze nabożeństwo ewangelickie po kilkuset letniej przerwie odprawiono 17 marca 1741 roku na miejskim rynku. W 1748 roku parafia kupuje trzy domy. Jeden przeznacza na szkołę, drugi na dom pastora, a na miejscu trzeciego przystępuje do budowy świątyni. Budowa w dużym stopniu była finansowana przez samych wiernych, którzy wykupywali miejsca w ławkach. Z tego względu były numerowane. Co ciekawe miejsce było przypisane do gruntu. Przy sprzedaży majątku nowy właściciel dziedziczył także ławkę w kościele. (jeszcze do niedawna takie numery na ławkach były doskonale widoczne w kościele św. Mikołaja). Władze miasta zdecydowały również, że zapisane w spadku przez właściciela pałacu i dóbr Klepersdorf na szkołę parafialną pieniądze zostaną przeznaczą na wyposażenie nowej świątyni. W maju 1751 roku zostaje wmurowany kamień węgielny, a już 30 listopada 1752 roku ma miejsce uroczyste poświęcenie nowego kościoła. Świątynia powstała na planie prostokąta z wysunięta fasadą wejściową i ściętymi narożami. Mansardowy dach pokryto 3500 szt płytek łupka.

Kościół ewangelicki we Wleniu w latach 30- tych XX wieku

Wnętrze oświetlały mocno wydłużone okna przecinające ściany niemal na całej wysokości. Poza ławkami wierni korzystali z miejsc na dwóch kondygnacjach empor wspartych lekkimi wysmukłymi kolumienkami. Po lewej stronie wyróżniała się loża kolektorska. Centralnym punktem był barokowy ołtarz o dużej wartości artystycznej w dominacie bieli i złoceń. Jego wielkość podkreślały dwa okna z witrażami. Po prawej stronie ołtarza na obszernym podeście znajdowała się otoczona barierkami chrzcielnica. Świątynia została wyposażona w organy wykonane przez znanego i cenionego na Śląsku organmistrza Gotleba Meinerta z Lähn (Wlenia). Dramatyczne chwile miały miejsce w 1812 roku. W trakcie bitwy nad Bobrem w wyniku ostrzału w kościół trafiło kilka francuskich kul armatnich, które na szczęście nie wyrządziły większych szkód. Świątynia była jednym z nielicznych budynków w mieście, które przetrwały ogromny pożar wywołany walkami. Na pamiątkę tego wydarzenia kule wmurowano w ścianę zboru, a zostały usunięte dopiero na początku lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Z okazji stulecia budowy świątyni w 1852 roku wzniesiono drewnianą wieżę, na której zawieszono dzwony. W tym samym roku renomowana firma Gotlieba Schlaga ze Świdnicy wyremontowała i przebudowała mocno już nadwyrężone upływem czasu organy.

Kościół ewangelicki z dobudowaną obok drewnianą dzwonnicą. zdjęcie z lat 30- tych XX wieku

Dzwony zawieszone w 1852 roku nie dotrwały do naszych czasów. W trakcie I wojny światowej zostały zarekwirowane na potrzeby armii. Co ciekawe oszczędzono wówczas dzwony kościoła św. Mikołaja ze względy na ich dużą wartość artystyczną i historyczną. Jednak już cztery lata po zakończeniu wojny nowe dzwony zwoływały wiernych na nabożeństwa. Ufundowała je Pani Jenny Pingel, która w gazecie „Bote aus dem Riesengebirge” z 5 marca 1922 roku przeczytała że kościół ewangelicki we Wleniu szuka sponsora nowych dzwonów. Państwo Pingel zapłacili za trzy dzwony, które upamiętniały Dorothei Rohrbeck zamordowaną w pałacu Klepersdorf na początku wieku, majora Grimm z Pilchowic i i jego synów, którzy zginęli w czasie wojny światowej. Wykonała je ludwisarnia Schilling & Lattermann w miejscowości Apolda. Na dworzec kolejowy we Wleniu dotarły 10 lipca 1922 roku gdzie zostały uroczyście odebrane i przewiezione do kościoła. W trakcie uroczystego nabożeństwa 30 lipca tegoż roku zostały poświęcone i po raz pierwszy ich głos rozległ się nad doliną. W 1927 roku parafia przy kościele ewangelickim liczyła 3030 osób. Kres świetności budowli nastąpił w 1945 roku. Wraz z wiernymi parafię opuścił ostatni pastor Hugon Sage.

Wnętrze kościoła ewangelickiego we Wleniu w latach 30- tych XX wieku

Jeszcze pod koniec lat czterdziestych Kościół robił na zwiedzających ogromne wrażenie. Wnętrze zboru jednak szybko stało się miejscem zabaw dzieci. Opuszczona świątynia ulegała dewastacji. Jej ofiarą padł bezcenny instrument organmistrza Gotleba Meinerta z 1753 roku. Zniszczono dzwonnicę, rozebrano empory.

W trakcie demontażu ołtarza w jego zakamarkach robotnicy odkryli hostię. Informacja o tym lotem błyskawicy rozeszła się po Wleniu. Niemal natychmiast powiadomiono o tym zdarzeniu ówczesnego proboszcza Eugeniusza Węgrzyna, który przybył na miejsce i zabrał komunikant. Z dawnego wyposażenia świątyni ocalało niewiele. Do kościoła św. Mikołaja przeniesiono dzwony, które do dzisiaj służą wiernym. W chrzcielnicy pod chórem można zobaczyć kamienną chrzcielnicę, drewniany krucyfiks oraz dwie figury pochodzące z ołtarza głównego. Żyrandole, które oświetlały wnętrze świątyni początkowo przeniesiono do kościółka św. Jadwigi. Później prawdopodobnie do świetlicy w jednej z okolicznych wiosek.

Na przełomie lat 60 – 70 XX wieku obniżono niemal o dwie trzecie mury i nakryto je niemal płaskim dachem. Do połowy lat osiemdziesiątych dawny kościół był wykorzystywany przez miejscowy GS jako magazyn nawozów. Do dzisiaj zachowały się pozostałości lezyn, kamienne portale bocznych drzwi wejściowych, które mimo zamurowania zachowały pierwotną formę. Dzisiaj wnętrze kompletnie zdewastowane w niczym nie przypomina dawnej świątyni. Obecnie właścicielem obiektu jest Miasto i Gmina Wleń.

ruiny kościoła ewangelickiego we Wleniu na początku XXI wieku

ruiny kościoła ewangelickiego we Wleniu na początku XXI wieku

 

ZDJĘCIA: Archiwum S.OSIECKI, Heimatbund Kreis Löwenberg,Andrzej Jaśkiewicz
tekst: ANDRZEJ JAŚKIEWICZ

Tragedia w Pałacu Książęcym we Wleniu

Pod koniec XIX wieku rodzina Matthaei sprzedała swoje dobra w okolicy Wlenia, w tym również pałac Schloss Kleppelsdorf, bogatemu farmerowi i przedsiębiorcy z duszą artysty – Wilhelmowi Rohrbeck (czytaj Roorbek) z Tempelhof pod Berlinem. Wilhelm wiązał z pałacem przyszłość dla siebie i swojej rodziny.

 

21 listopada 1904 roku małżeństwu Rohrbeck urodziła się córeczka Dorothea. Kiedy w kilka miesięcy później matka Dorothei zmarła na skutek powikłań poporodowych, Wilhelm natychmiast zatrudnił opiekunkę i późniejszą nauczycielkę dla dziecka – pannę Berthę Zahn. W 1914 roku Wilhelm rozchorował się. Hospitalizowany, zaproponował pannie Zahn małżeństwo – już teraz, zaraz, w szpitalu! Ta bardzo się ucieszyła, ze ślubem chciała jednak poczekać do czasu, aż Wilhelm opuści szpital. Niestety, 23 października 1914 roku pan Rohrbeck zmarł, zostawiając swojej córce wszystko, co posiadał. W testamencie mianował też zarządcę majątku, sędziego, który miał decydować o finansach nieletniej córki oraz generalnego zarządcę, pannie Zahn zaś dożywotnio miała być wypłacana pensja. Od tej pory młoda, osierocona dziedziczka mieszkała w wielkim pałacu jedynie ze służbą i swoją nauczycielką, która była dla niej jak matka.

Jak wspominają ówcześni mieszkańcy Wlenia, Dorothea była dobrą dziewczyną, nie odmawiała pomocy ludziom, którzy o nią prosili. Jako, że była też bardzo ładna, podkochiwali się w niej wleńscy młodzieńcy.

Po zakończeniu I wojny światowej nastąpił okres galopującej inflacji. Mieszkańcy Prus mający oszczędności w pieniądzach stracili wszystko. W takiej właśnie sytuacji był Peter Grupen – ojczym kuzynki Dorothei, Urszuli. Przed wojną Grupen był pomocnikiem murarza. Na ochotnika zgłosił się do wojska, gdzie w czasie I Wojny Światowej stracił rękę. Był szanowany jako weteran wojenny. Prędko zdobył fortunę na spekulacji gruntami pod Berlinem i założył firmę budowlaną; choć nie posiadał żadnego wykształcenia, kazał pracownikom zwracać się do siebie per „panie architekcie”. Peter ożenił się z Panią Gertrudą Shade -wdową z dwiema córkami (Irmą i Urszulą), ciotką Dorothei. Kiedy inflacja pochłonęła jego oszczędności i wydał wszystkie pieniądze Gertrudy i jej matki, zainteresował się majątkiem Dorothei. Żona jego zniknęła nagle w niewyjaśnionych okolicznościach, a zaraz potem zaczął on składać, Dorothei propozycje małżeńskie, które były systematycznie i z coraz większą niecierpliwością odrzucane. Miało też miejsce kilka zdarzeń, które spowodowały, że Dorothea zaczęła obawiać się o własne życie, o czym opowiadała wszystkim swoim bliskim. Grupen spiskował z zarządzającym majątkiem Hauptmannem Vielhaakiem w sprawie wynagrodzenia panny Zahn i wypłat dla Dorothei. W latach inflacji właścicielka wielomilionowej fortuny i jej nauczycielka dostawały głodowe wypłaty – Gruppen zapewne obawiał się, by majątek zanadto nie uszczuplał zanim on się nim zaopiekuje. W końcu wraz z Vielhaakiem postanowili zwolnić pannę Zahn.

Na kilka dni przed tragicznym dniem, Peter Grupen przyjechał do Wlenia wraz z dwiema pasierbicami, teściową (babcią Dorothei, Irmy i Urszuli) oraz służącą. Oficjalnym powodem przyjazdu miało być „poprawienie stosunków rodzinnych”. Przed wyjazdem Grupen sprzedał swój dom, o czym współmieszkańców poinformował w drodze do Kleppelsdorf słowami: „A co powiecie na to, żeby zamieszkać razem z Dorotheą?…” Zresztą, podobno próbował sprzedać także Kleppelsdorf.

Tragicznego dnia 14 lutego 1921 roku, Dorothea wraz z Urszulą wybrały się do Wlenia odebrać paczkę na poczcie. Kiedy wracały, w drzwiach przywitał je pan Bauer – zarządca dóbr. Dorothea poszła na górę spotkać się z rodziną, zaś Urszula nadal wesoło rozmawiała z Dyrektorem Bauerem, głównie o planach dziewczynek na najbliższe dni. Później Urszula poszła zawołać kuzynkę do pokoju na dole. Po jakimś czasie rodzina zasiadła do obiadu na piętrze, a babcia poprosiła służącą, by ta sprowadziła już dziewczynki. Służąca zeszła na dół i po chwili rozległ się głośny krzyk – „Panienki nie żyją!”. W pokoju gościnnym, przy stoliku, leżała w kałuży krwi martwa Dorothea z dwiema ranami postrzałowymi. Parę metrów dalej, w kącie pokoju – Urszula ranna w głowę i dająca jeszcze znaki życia. W jej kieszeni znaleziono list, który błędnie oceniono jako list samobójczyni (prawdopodobnie został on napisany za namową Grupena). Później, w czasie procesu, grafolodzy ustalili, że co prawda notka była z całą pewnością napisana ręką dziewczynki, jednak w podpisie przed jej imieniem znalazł się dopisek „nieszczęśliwa” sporządzony przez kogoś innego). Miało z niego wynikać, że Urszula najpierw zastrzeliła kuzynkę, a potem siebie. Mimo natychmiastowej pomocy lekarza, Urszula zmarła po dwóch godzinach nie odzyskawszy przytomności. Już opatrujący Urszulę lekarz zwrócił uwagę na to, że rewolwer leży na podłodze zabezpieczony i po lewej stronie, choć Urszula była praworęczna. Był to też powód, dla którego policja zaczęła podejrzewać udział osób trzecich. Łuski od kul rewolweru leżały w przeciwnym do pozycji Urszuli kącie pokoju. Wkrótce okazało się, że rewolwer należał do Grupena. W noc po morderstwie Peter Grupen został zakuty w kajdanki i przewieziony porannym pociągiem do więzienia w Jeleniej Górze. Na stacji musiano bronić go przed tłumem rozsierdzonych Wlenian. Dochodzenie było trudne i trwało bardzo długo, Grupen do końca nie przyznawał się do popełnienia zbrodni. W grudniu tego samego roku, po długim procesie poszlakowym, Grupena skazano na karę śmierci. Adwokaci próbowali apelować. Złapany po drugiej próbie ucieczki, Peter Grupen popełnił samobójstwo w więzieniu. Interesujący jest fakt, iż miał on wyjątkowy dar przekonywania ludzi do robienia rzeczy bardzo dla nich samych niekorzystnych. Posądzano go nawet o zdolności hipnotyczne.

20 lutego 1921 roku, Dorothea spoczęła na Cmentarzu Ewangelickim, tuż obok pochowanej dzień wcześniej kuzynki. Mogłoby się wydawać, że więcej już nic złego nie może spotkać tej biednej dziewczyny. Niestety, w nocy na kilka dni po pogrzebie wykopano ciało Dorothei, okradziono ją z ubrania i zabrano wyposażenie trumny. Rodzina musiała ponownie przeżywać pogrzeb.

Grób zachował się do dziś, pod murem cmentarza od strony sanatorium. Teraz Dorothea dzieli miejsce spoczynku z inną Wlenianką.

Wokół całej tej historii jest wiele intrygujących wątków pobocznych, które sprawiają, że zaciekawia ona nawet dzisiaj. Sprawa tego morderstwa przeszła do historii kryminalistyki i jest wielokrotnie cytowana na wykładach. W latach 60. została tendencyjnie opisana w książce Hansa Habe „Meine Herren Geschworenen”, wydawano też wiele jarmarcznych broszur, w których próbowano dla sensacji zmieniać tok wydarzeń. Niestety, to właśnie tego typu literatura dotycząca tragicznej historii Dorothei jest najłatwiej dostępna, nietrudno, więc było dać się zwieść i naszym dziennikarzom.

Wnikliwi badacze tej historii mogą znaleźć wystarczająco dużo materiałów w Archiwum Państwowym w Jeleniej Górze. Większość odszukanych materiałów można znaleźć na stronie: doris-baumert.de

Żadne z wiarygodnych źródeł nie wspomina jednak o rzekomej historii miłosnej Dorothei i lokalnego chłopa. Rzeczywiście, dziewczynka była zakochana – platonicznie, w wieku 13 lat, w lejtnancie Matthaei, który wkrótce zginął na wojnie. Wilhelm nie miał więc powodów do obaw, że jego córka popełni mezalians (który, swoją drogą, nie byłby możliwy, gdyż Rohrbeckowie nie pochodzili z arystokracji), bezzasadne więc byłoby zlecanie jej morderstwa. Zresztą, kiedy zamordowano Dorotheę, Wilhelm nie żył już od siedmiu lat.

Specjalne podziękowania dla Pani Doris Baumert za zgromadzenie cennych dokumentów z tego okresu.

 

tekst/foto: Sławomir Osiecki

Wleń kościół dzwon Dorotea

Wleń: ewangelickie dzwony kościelne w katolickiej dzwonnicy

Podczas pierwszej Wojny Światowej ewangelicka parafia we Wleniu zmuszona była do oddania dwóch z trzech dzwonów na cele wojenne. Podobnie, jak w wielu innych parafiach mijały lata zanim była ona w stanie zastąpić dzwony nowymi. W roku 1922 nadeszła ta chwila. Ludwisarnie Schilling i Lattermann z miejscowości Apolda dostarczyły 10 lipca nowe stalowe dzwony na dworzec we Wleniu, które uroczyście odebrano i zawieszono. 30 lipca 1922 roku nastąpiło poświęcenie dzwonów. Odprawiono uroczyste nabożeństwo, podczas którego zabrzmiały najpierw nowe dzwony, a następnie wszystkie wraz z pozostałym dzwonem z brązu w tonacji E.

 

Nowy dzwon posiada inskrypcję „Himmelan, nur himmelan soll der Wandel gehn.*” [„Ku niebu, tylko ku niebu należy kierować przemianę”], jak również rok „1922”.

Drugi dzwon posiada wyjątkową historię. Dorothea Rohrbeck została właścicielką Pałacu Książęcego w wieku zaledwie 10 lat. 14 lutego 1921 roku w południe została zastrzelona wraz ze swą 12 letnią kuzynką Ursulą Schade, która przybyła do niej w odwiedziny. Pałac Książęcy przeszedł następnie w ręce rodziny Pingel, ponieważ Jenny Pingel była z domu Rohrbeck i ciotką Dorothei. Z tego względu małż

onkowie Pingel ufundowali dzwon w tonacji H z inskrypcją znajdującą się u góry dzwonu: „Jesus lebt in Ewigkeit * 1922 *” [„Jezus wiecznie żywy * 1922*”]. Poniżej znajduje się jednostronna inskrypcja „Zum Andenken an Dörte Rohrbeck auf Kleppelsdorf. * 21.XI.1904. + 14.II.1921″”Ku pamięci Dörte Rohrbeck z Kleppelsdorf. * 21.XI.1904. + 14.II.1921”.

Zainspirowana przez dzisiejszego właściciela Pałacu Książęcego Sławomira Osieckiego, dokonałam daleko idących badań dotyczących tej spektakularnej tragedii, która wzbudziła sensację daleko ponad granice Śląska. Obszerne wyniki moich badań są dostępne na stronie: www.doris-baumert.de

W związku z tym nasunęło się także pytanie dotyczące miejsca, w którym znajduje się dzwon upamiętniający Dorotheę Rohrbeck. Pisemne przekazy dotyczące dzwonu nie istnieją. Oddanie dzwonu celem przetopienia podczas drugiej Wojny Światowej było raczej mało prawdopodobne ze względu na materiał; stal, z którego został on wykonany. Poszukiwania okazały się jednak bezskuteczne.

Po pewnym czasie otrzymałam nareszcie wyczekiwaną wiadomość od Sławomira Osieckiego o odnalezieniu dzwonów na dzwonnicy kościoła katolickiego we Wleniu. Redakcja wleninfo.pl stwierdziła, że znajdują się tam oba dzwony kościoła ewangelickiego z roku 1922. Dopiero teraz mogliśmy obrócić plany w czyn i za pozwoleniem księdza wleńskiego Krzysztofa Madeja wejść na dzwonnicę, by osobiście przekonać się o prawdziwości tej zdumiewającej wiadomości.

Przy tej okazji Sławomir Osiecki poprosił księdza Krzysztofa o pozwolenie na wprowadzenie nowego zwyczaju polegającego na upamiętnieniu tragedii mieszkanki pałacu poprzez bicie „dzwonu Dorothei” co roku w rocznicę jej śmierci. Ksiądz Madej wyraził zgodę, jednak zaznaczył, że wprowadzenie tego zwyczaju musi być poprzedone informacją dla parafian o szczegółach tego tragicznego wydarzenia, historii dzwonu i postaci Dorothei. Serdeczne słowa podziękowania kieruję do pana Sławomira Osieckiego oraz księdza Krzysztofa Madeja za tę miłą inicjatywę!

Tego rodzaju „żywa” historia sprawia szczególną radość. Dlatego zależy mi bardzo na tym, by napisać możliwie wyczerpującą publikację o wszystkich wleńskich dzwonach kościelnych. Liczne informacje na ten temat można zaczerpnąć ze znanych książek o Wleniu i z gazety „Der Bote aus dem Riesengebirge” [„Zwiastun Karkonoski”]. Będę bardzo wdzięczna za otrzymanie szczegółowych informacji, a w szczególności zdjęcia i ilustracje.

Autorka: Doris Baumert, Opracowanie: Sławomir Osiecki

Wleń grób ksiądz Joseph Tilgner

Ksiądz Joseph Tilgner

Ksiądz Joseph Tilgner urodził się 18 lipca 1809 roku w Kostomłotach. Ukończył studia teologiczne na Uniwersytecie Wrocławskim. 16 marca 1834 roku otrzymał święcenia kapłańskie. Przez cztery lata pracował jako wikary w Wałbrzychu, Bolkowie i Lubomierzu. Posługę kapłańską we Wleniu rozpoczął 5 maja 1838 roku. Sześć lat później 17 grudnia 1844 (lub 1841r.) roku został mianowany proboszczem parafii Świętego Mikołaja.

 

 

Objął kościół, który był w opłakanym stanie technicznym. Kamienne mury świątyni wielokrotnie zalewane przez wody Bobru na całej wysokości pokryte pleśnią dosłownie rozpadały się w oczach. Nie remontowany dach nad prezbiterium w każdej chwili groził zawaleniem. Powybijane witraże i wyłamane drzwi dopełniały obrazu zniszczenia.

Ksiądz Joseph Tilgner podjął się zadania które wydawało się ponad siły jednego człowieka i maleńkiej ubogiej parafii – odbudowy kościoła. Największym problemem podobnie jak dziś było finansowanie prac.

Po sekularyzacji majątków kościelnych w 1810 roku świątynia przeszła spod jurysdykcji zlikwidowanego klasztoru w Lubomierzu pod patronat Rządu Królewskiego, który jako warunek odbudowy zażądał, by parafia wzięła na siebie dwie trzecie kosztów prac. Ks Tilgner zaskarżył tą decyzję do sądu. Po trwającym siedem lat procesie we wszystkich instancjach uzyskał satysfakcjonujący parafian wyrok, który nakładał na władzę państwa obowiązek sfinansowania odbudowy. Wierni natomiast mieli wspomóc remont wkładem pracy własnej.

Na wiosnę 1862 roku rozebrano stary kościół. Prace pod nadzorem królewskiego architekta Pawelta postępowały bardzo szybko. Już w listopadzie tego samego roku ks. Tilgner mógł zakomunikować wiernym, że mury sięgnęły poziomu parapetów okien. Do ich budowy wykorzystano piaskowiec z kamieniołomów w Kleczy. Z tego samego materiału wykonano portale okien, drzwi, zdobienia i gzymsy.

Szóstego listopada 1864 roku w dwa lata od rozpoczęcia prac dla parafii nadszedł szczególny moment. Sufragan wrocławski Adrian Włodarski wyświecił odbudowany kościół. Było to wielkie wydarzenie dla całej społeczności Wlenia, szeroko opisywane i komentowane w lokalnej prasie. W 1865 roku Ks.Tilgner założył fundację na rzecz Kościoła. W 1866 roku mieszkańcy Wlenia w uznaniu jego zasług nadali mu tytuł honorowego obywatela miasta.

Ks Tilgner zmarł 20 sierpnia 1873 roku krótko po przejściu na emeryturę. Jego życzeniem było, by pochować go w krypcie pod prezbiterium, najprawdopodobniej jednak został pogrzebany na przykościelnym cmentarzu.

Odwiedzając cmentarz warto na chwilę zatrzymać się przy grobie człowieka którego determinacja i poświęcenie 150 lat temu doprowadziły do odbudowy kościoła, z którego do dzisiaj korzystamy.

Grób księdza Josepha Tilgnera na wleńskim cmentarzu

Kościół pw św Mikołaja we Wleniu

autor: Andrzej Jaśkeiwicz, na podstawie: „Historia kościoła we Wleniu” Doris Baumert

Wleńskie Towarzystwo Gimnastyczne

Zdjęcie, które mogą państwo obejrzeć zostało wykonane przed ponad 100 laty, a dokładnie w 1898 roku. Zostało odnalezione zupełnie przypadkowo zaledwie kilka dni temu. Najprawdopodobniej od zakończenia II wojny wisiało spokojnie na ścianie jednego z mieszkań zakryte „świętym obrazkiem”.

– W trakcie remontu zdjąłem obraz ze ściany – opowiada mieszkaniec Wlenia – ramka ze starości rozpadła się i okazało się, że pod tekturką zabezpieczającą znajduje się stare zdjęcie.

Fotografia przedstawiająca grupę mężczyzn ze sztandarem została wykonana przed kościołem Św Mikołaja. Obecnie w tym miejscu znajduje się „pawilon”, ale jeszcze w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku był tam niewielki skwerek z ławeczkami.

Autorem zdjęcia oraz najprawdopodobniej rysunków i napisów jest Paul Deter, jego autorstwem są również najbardziej znane fotografie Wlenia z powodzi w 1897 roku.

To zdjęcie przedstawia członków męskiego towarzystwa gimnastycznego i zostało zrobione dla upamiętnienia 34 festiwalu fundacyjnego towarzystwa. Być może z tej okazji został ufundowany sztandar, bowiem na szarfach zamocowanych do głowni widnieje ta sama data 20.09.1898 r.

W drugiej połowie dziewiętnastego wieku uprawianie sportu było bardzo popularną formą spędzania czasu. Od 1894 roku w mieście funkcjonowała sala gimnastyczna. Klub piłkarski FC Lähn z siedzibą w zajeździe Roberta Gimpke w Gościradzu liczył około 40 zawodników. Mecze były rozgrywane na boisku w pobliżu karczmy. To boisko było użytkowane jeszcze przez wiele lat po drugiej wojnie światowej. Dzisiaj jest to teren po dawnym „Pomie”.

Zawody sportowe organizowane na stadionie miejskim w 1938 roku

autor: Andrzej Jaśkiewicz – wleninfo.pl

Historia saneczkarstwa we Wleniu

Dyrektor śp. dr Tadeusz Klekowski poszukiwał rehabilitanta, instruktora gimnastyki leczniczej do sanatorium kolejowego we Wleniu. Kończyłem studia na AWF – ie. w Warszawie. W maju 1958 roku przybyłem do Wlenia, aby poznać miejsce, w którym mogę pracować. Marzyłem o pracy nauczyciela wychowania fizycznego i instruktora gimnastyki leczniczej, jednocześnie.

 

 

Z Dyrektorem dr. Tadeuszem Klekowskim odwiedziliśmy szkołę wleńską i po rozmowie z Kierownikiem szkoły śp. Władysławem Wołkiem moje dwa etaty pracy we Wleniu zostały „uzgodnione”. Po obiedzie zwiedzałem Wleń a potem przez mojego przewodnika dałem się namówić na spacer na Lenno – Zamek. Stamtąd wracaliśmy drogami, łąkami powyżej „kasztanów” do sanatorium. Było ładne słoneczne popołudnie. Dzisiaj w tym miejscu buduje się nasz Europejczyk Luk ! Daleko przed nami rozpościerały się Karkonosze. Wiedziałem, że tu powrócę.

W kalendarzu sportowym szkół dolnośląskich sportowe zjeżdżanie na sankach zajmowało poczesne miejsce. Położenie Wlenia znakomicie nadaje się do uprawiania „naturalnego” saneczkowania. Saneczkowe, szkolne zawody najczęściej rozgrywano w Świeradowie-Zdroju na drodze na Stóg Izerski. W 1955 roku zawitała tutaj Pani Ogonowska – Mrozowska z grupą wleńskich uczennic i uczniów, którzy w punktacji ogólnej zajęli III miejsce. W marcu 1958r pod opieką Pani Bunikowskiej Janiny do Świeradowa-Zdroju wyjechała grupa reprezentująca wleńską szkołę zajmując II miejsce w klasyfikacji drużynowej. Adam Rykaczewski wygrał bieg narciarski na 3 kilometry.

Pamiętam mroźne, śnieżne zimy i dzieci wszystkich klas, które na lekcje wychowania fizycznego wędrowały na wyznaczone „górki” otaczające nasze miasteczko. Opatulony czekałem, aby każdemu „zmierzyć” czas zjazdu na sankach na wyznaczonym odcinku trasy. Były trzy takie „górki- trasy”. Najbliżej szkoły korzystaliśmy z „górki” za mostem, w drodze do Winiarni. Końcówka tej trasy znajdowała się w obecnym miejscu domu Henia Kalinowskiego. Na tej „górce” Rysiek Kawiński złamał obojczyk wpadając z dużą szybkością w zaorane, śniegiem przysypane pole. Ten incydent okupiłem czekoladą wręczoną poszkodowanemu w obecności Jego Mamy. Drugą trasą, taką szybszą, bardziej zaawansowaną, była droga od kasztanów w dół, z metą na wysokości domu Skowronków i Rogalskich (Jelonków). W mroźne zimy to była bardzo szybka trasa. A o to chodziło! Najtrudniejsze było „eso” przy domu Jaśkiewiczów. Tutaj w śnieżne, mroźne zimy, do późnych godzin nocnych, lepiliśmy ze śniegu i wody wiraże. Senior Rodu Jaśkiewiczów był amputowany i poruszał się o kulach. Jego syn, nieżyjący już Zdzichu Jaśkiewicz był zapalonym saneczkarzem, lepił razem z nami. Rano tor i „eso” posypane było popiołem? Pan Jaśkiewicz był krawcem, korzystałem z Jego usług. Nigdy nie wracaliśmy do tamtego tematu. Ta trasa poprawiła umiejętności saneczkarskie wleńskich dzieci. Trzecia „górka – trasa” to była Góra Tarczkowa. Na tej szybkiej, ale śnieżnej trasie prym wiódł nieżyjący już Szymon Jaśkiewicz. Rosły, odważny chłopiec. Dzieci do jazdy najczęściej używały sanek poniemieckich, które znajdowały się nieomal w każdym domu.

Pierwszy znaczący sukces odnieśliśmy w 1963 r. w Świeradowie Zdroju. Wygraliśmy poważne zawodu powiatowe, które były eliminacjami do zawodów okręgowych w Karpaczu. Na tych zawodach w jedynkach i dwójkach dziewczęta wystąpiły w składzie: Czesia Cal, Grażyna Pawelec, Danuta Ulewska. A chłopców reprezentowali: Rysiek Skowronek, Mirek Podziawo, Zbyszek Rodzeń i nieżyjący już Wiesiek Rybiałek. Na zawodach okręgowych w Karpaczu po raz pierwszy wystartowaliśmy na torze lodowym. Tutaj prym wiedli miejscowi oraz saneczkarze z Miłkowa i Jeleniej Góry, którzy na tym szybkim torze, na co dzień trenowali w klubowych sekcjach. To wtedy uznałem, że bez własnego toru saneczkowego niewiele zdziałamy.

Powołanie Społecznego Komitetu Budowy Lodowego Toru Saneczkowego we Wleniu, „dojrzewało” do roku szkolnego 1964/65. Z końcem sezonu saneczkowego 1965 r. przystąpiliśmy do kopania rynny toru, przewidzianej na 900 metrów długości. Kopali wszyscy chętni. Członkowie Komitetu Budowy Toru służyli przykładem. Każdy kopał wyznaczony odcinek. Do dzieła przyłączyło się wielu mieszkańców Wlenia i okolic, Rodziców dzieci uczęszczających do wleńskiej szkoły. Pracowaliśmy w atmosferze powszechnej aprobaty. Miasteczko żyło czynem. Uczniowie od klasy pierwszej do siódmej na wychowanie fizyczne wędrowali na stok ze sztychówkami, bez względu na pogodę. Do końca roku szkolnego wykopaliśmy rynnę toru, która jest widoczna na załączonym zdjęciu komputerowym. Zdjęcie uzyskałem od ucznia, który w tamtych odległych o pół wieku latach, też kopał. Do tego byłego ucznia Szkoły Podstawowej we Wleniu dotarłem dzięki elektronicznym umiejętnościom Burmistrza i Jego Zastępcy. Autor zdjęcia bez Ich wstawiennictwa nie wyrażał zgody na wydruk zdjęcia. Obiecał, że ujawni się na uroczystościach 800 – lecia miasteczka, w czerwcu 2014 roku.

Do końca roku udało się jeszcze zdobyć żerdzie na wypalisadowanie rynny toru.

I wiraży. Umożliwiły nam to Lasy Państwowe. Chłopcy ze starszych klas zamienili sztychówki na wyostrzone siekierki. Pamiętam jak Zbyszek Songajło miast trafić w pień drzewka, trafił w nogę. Lała się krew, ranę musiano zszywać. Mocno przeżyłem ten wypadek. Żerdzie przed wakacjami zdążyliśmy jeszcze zaimpregnować w środku używanym do nasycania kolejowych podkładów. Dzieci udały się na wyjątkowo zasłużone wakacje. Zostałem sam na całe dwa miesiące. Całe lato pracowałem. Pomagali mi Zdzichu Jaśkiewicz, Wiesiek Rybiałek i Rysiek Skowronek. W ciągu lata i pierwszej części roku szkolnego 1965/66 roku udało się wypalisadować około 300 metrów toru.

Tylko jeden jedyny raz tor został wylodzony. Był mróz, był śnieg i była woda. Wodę zapewniała OSP pod dowództwem nieodżałowanego strażaka Wlenia śp. Pana Franciszka Skrzaczka, który pracował całą noc. Po nocnych zmaganiach z wodą, śniegiem i mrozem i jako takim wylodzeniem rynny i niedostatecznym, wylodzeniem „beczki” na zakończeniu toru, umówiłem się z Wiesiem Rybiałkiem na treningową jazdę „systematyczną”. Na tor dotarłem od ulicy Batorego. Nie wiedziałem, że Wiesiek już był w torze. Bez mojej wiedzy zjechał z samej góry. Słyszałem jak się zbliżał, krzyczałem, aby hamował, widziałem jak wjechał na wiraż wylodzony do wysokości 70 cm. i z wysokości około trzech do czterech metrów spadł do rynny toru jak „kot na cztery łapy”. Pozbierał się, wstał, założył na plecy sanki i ruszył z nimi w górę, aby wykonać następny ślizg. Nawet mnie nie zauważył? Potem dowiedziałem się, że już od godziny wykonywał „systematyczne” ślizgi, ale sprowokowany przez niezorientowaną, postronną osobę powędrował na samą górę, aby udowodnić, że On potrafi! To był talent saneczkowy pierwszej klasy. Wysoki, odważny, czuł sanki. Potrafił nimi sterować nie używając pętli.

To był jedyny ślizg wykonany na lodowej tafli toru wleńskiego, w jego krótkiej historii. W nocy pogoda się załamała. Nastąpiło gwałtowne ocieplenie. Tor spłynął razem z innymi torami w całej Polsce. Następne lata były wyjątkowo ciepłe. Saneczkarstwo lodowe w Polsce padło i nie podniosło się do dnia dzisiejszego.

Nie prowadziliśmy kroniki budowy toru. Od tamtego czasu minęło pół wieku! Przez całe lata jak ktoś z licznej grupy autentycznych sympatyków saneczkarstwa wleńskiego chciał mi „doładować”, to udawał się na posiedzenie Rady i „bluzgał” na temat toru, na mój temat, co mu ślina na język przyniosła, w stylu dzisiejszych debat sejmowych.

Tor w następnym roku otrzymał oświetlenie (pierwszy oświetlony tor saneczkowy w Polsce). Jego rynna została wybetonowana i wyłożona taśmociągiem z Bogatyni. Dzięki temu na torze można było trenować jazdę imitacyjną na rolko – sankach. Do tego drugiego imitacyjnego oblicza wleńskiego toru saneczkowego przyczynili się nieżyjący już: Przewodniczący Wleńskiej Rady Narodowej Wiktor Zinkiewicz, kierowca samochodowy sanatorium Zbigniew Lechowicz i ówczesny Prezes „Pogoni” wleńskiej Fredek Wojewódka. W sekcji saneczkowej LZS „Pogoń” Wleń pojawiło się wiele nowych nazwisk: Jurek Sadza, Czesiek Gryszan, Zbyszek Szylbert, Teresa Sobczyk, Rysiek Głośnicki, Elżbieta Kosmacz, Bogdan Bielecki, Krzysiek Bielecki, Jurek Powirski, Ala Pomirska, Grażyna Lechowicz, Halina Lechowicz, Olek Piotrowicz, Krzysiek Hypki, Marek Dudziński, … Górecki i wielu innych, których nie pamiętam. Starsi ukończyli szkołę podstawową i podjęli naukę w szkołach średnich. Zimą 1967 roku wystartowaliśmy jako LZS „Pogoń” Wleń na mistrzostwach Dolnego śląska Juniorów w Dusznikach. Zawody z całą czołówką dolnośląskich saneczkarzy wygrał Rysiek Skowronek.

Wtedy, w tamtych odległych czasach, na przestrzeni około pięciu lat dostrzegłem saneczkowy talent u wleńskich dzieci. Tor miał tym zdolnym dzieciom pomóc zaistnieć w polskim saneczkarstwie. W tym celu ukończyłem dwuletnie Studium Trenerów Saneczkowych. Przez jedną zimę byłem z polską kadrą saneczkową na zawodach w Imst, w Austrii i w Oberhofie, w NRD. Nie stać nas na sztucznie lodzony tor. Niemcy dysponują trzema! Bardzo mocno chronią tajemnice uczenia jazdy na lodowych torach i konstrukcje sanek wykonane według najnowocześniejszych technologii. W tej dziedzinie z Ich strony nie ma żadnej współpracy. Są bezwzględni. Pierwszy na Ich torze w Koenigsee zginął nasz śp. Staszek Paczka. A na torze konstruowanym przez Niemców na Olimpiadę Vancouver zginął saneczkarz gruziński. Niemcy „pod siebie” budują tory bardzo szybkie. Perfekcyjnie je „objeżdżają”. Dzięki temu zdobywają komplety medali.

Talent to we współczesnym sporcie temat zasadniczy. Tylko niektóre dzieci rodzą się „obdarzone” cechami niezbędnymi do osiągnięcia sportowego mistrzostwa. Wleń, wleńska szkoła, doświadczenia w pracy z najmłodszymi wykazały, że na samym początku, na poziomie pierwszej klasy, już u małego dziecka można dopatrzyć się cech niezbędnych w osiągnięciu sportowych sukcesów. Na wybór dla dziecka właściwej dyscypliny sportowej poświęcamy następne lata pobytu dziecka w szkole.

Wleń to sportowe Eldorado „genetycznej ruletki”! Jan Paweł II w 1989 r. Wypowiedział słowa: „Sport jest rodzajem powołania!”. A powołanie w XXI wieku jest przeznaczeniem i misją jednocześnie!

Szkoła Podstawowa jest najważniejszym etapem nie tylko w sportowym życiu człowieka. W trzech, czterech pierwszych latach nauki w szkole „rodzi” się wszystko, co najlepsze albo wszystko co „najgorsze”, nie tylko dla sportowej przyszłości! Dlatego praca pierwszego nauczyciela sportu decyduje o rozwoju zgodnym z rytmem biologicznym. Obowiązuje metoda APST (Anatomy Physiology Secure Training), która polega na grupowym nauczaniu ruchu.

Tylko niektórzy rodzą się z talentem do sportu. Talentów jest tyle ile jest dziedzin życia. Każdy jakiś tam talent mniejszy lub większy do czegoś posiada. W odnalezieniu talentu należy pomagać. W sytuacjach patologicznych należy poszukiwać najdrobniejszej zdolności. Nie dajmy się zwariować eurotestowej dominacji. To są urzędnicze „przegięcia”?

Nie odkrywać talentu to znaczy pozbawiać dziecka dobrego życia, pieniędzy, sukcesów, prawa do szczęścia. Szkoła, dopóki nie odkrywa talentu, nie spełnia swojej podstawowej funkcji. Odkrywanie talentu u dziecka to najważniejsze zadanie szkoły i Rodziców.

Na uprawianiu sportu nie traci się nic. W najgorszym wypadku odbywamy dobową normę ruchu, wysiłku i zmęczenia, która jest niezbędna do biologicznego funkcjonowania. Dziecko od samego początku pobytu w szkole należy uczyć tych ruchów, z których w życiu skorzysta dla „przyjemnego wysiłku”. To się nazywa „indywidualna kultura fizyczna”!

autor: Witold Szczurek